Lato jest już tylko
wspomnieniem, nawet studenci powrócili do swoich uczelni i w strachu przed
kolejną sesją uchlewają się w najlepsze. Za oknem pogoda też wyczuła zmianę, co
zresztą można zauważyć i w codziennym życiu. Kobiety zaczęły zakładać na siebie
więcej ciuchów, co każdy normalny facet odbiera jako nadejście jesieni. A, że
tego typu zdarzenia często powodują u nas nastrój zdecydowanie odmienny od
beztroskiego i frywolnego letniego stanu, to i muzyka, której słuchamy się
zmienia. Dzisiaj chcę wam zaprezentować (choć mam nadzieję, że co niektórym
przypomnieć) płytę wybitną. Smutną, przygnębiającą ale i piękną zarazem. UWAGA, wątki autobiograficzne! To
pierwszy album spoza mainstream’u w USA, który poznałem, po nim zacząłem
stopniowo odchodzić od rodzimego rapu; jest to też chyba pierwszy materiał,
który rozsyłałem do znajomych przez sieć. I praktycznie wszyscy odpowiadali mi
w podobnym tonie. Byli zachwyceni, urzeczeni i rozłożeni na łopatki. Przez
branżowe pisma i portale wychwalana. Przez prostych zjadaczy chleba, którzy
dali porwać się jej magii, pokochana. Kno
– Death is Silent.
Kto choć ciutkę
bardziej niż trochę interesuje się rapem zza USA powinien kojarzyć grupę
Cunninlynguists. Choć z tego co słyszałem to Tede, który miał okazję zagrać na
festiwalu przed nimi, myślał, że wszyscy Ci ludzie przyjechali ze względu na
niego. Faux pas panie Tedeef. Szerzej pisać o grupie nie będę teraz, ale trzeba
Wam wiedzieć, że Kno jest w tym składzie… Producentem, który nawija. Tak
naprawdę to on głównie jest producentem, ale raz na jakiś czas położy jakieś
swoje wokale na bit, najczęściej własny zresztą. Przyznam się szczerze, że
naprawdę rzadko można posłuchać producenta, który robi rap na poziomie
„słuchalności” , a co dopiero tworzy kandydata na podium najlepszych płyt roku.
W 2010 roku taka sytuacja, za sprawą tego albumu, miała miejsce. Zanim do
naszego kraju wjechała z buta moda na wszelkiego rodzaju „emorapsy” (pozdrawiam
fanki Hucza i Bonsona, o Junesie zapewne nawet nie wiecie), to ten album już
zdobył serca (i żyletki) fanów produkcji spod szyldu Cunnin, choć nie tylko. Ja
na tę płytę trafiłem przypadkiem, na pewnym wyrafinowanym forum dla koneserów
rapowej muzyki, ale powiem szczerze, piękniejszym przypadkiem jest chyba tylko
Jessica Alba, o ile faktycznie była nieplanowanym dzieckiem (informacja ta jest
niepoparta żadnymi dowodami, takie tam dywagacje). Z wejścia ujęła mnie
depresyjna, momentami mroczna atmosfera. Bity są ciężkie, fantasmagoryczne
wręcz rzekłbym; są niczym mara senna, chociaż daleko im do klimatów
cloudrap’owych, to można przy nich w pewien sposób odlecieć #magik. Samplowane
wokale nadają całości jeszcze bardziej abstrakcyjny wydźwięk, ale wszystko jest
zrobione z doskonałym wyczuciem smaku, praktycznie nie ma tutaj słabego bitu,
są tylko produkcje doskonałe lub o doskonałość się ocierające. Moimi osobistymi
faworytami są They Told Me oraz Loneliness, który jest zresztą, jak dla
mnie, najlepszym numerem na płycie. Odsłuchajcie sami.
Jeśli chodzi o
rapowane kwestie to mamy tutaj storytellingi (genialny featuring od Tonedeff’a,
a zakończenie zwrotki gospodarza za pierwszym razem wbija w fotel), przewinie
się jeden numer panczlajnowy, ostatni numer jest utrzymany w zupełniej innej
konwencji, no ale jest to wszystko logicznie wyjaśnione, pojawią się też dwa
numery instrumentalne. Utrzymywana jest „dołująca” stylistyka. Z tekstów
dowiemy się na przykład, że Kno nie znał swojego ojca, przynajmniej trzeźwego.
Ponawija nam też trochę o kobietach, o tym czy facetowi wypada płakać, a w
tytułowym numerze usłyszymy jego rozważania na temat istoty śmierci. Nie ma tu
sztucznego patosu, zbytniego emanowania smutnymi słowami czy robienia czegoś na
siłę. Słuchacz odnosi wrażenie, że cała płyta jest spójna i przemyślana. Każde
słowo, każdy wers ma tu swoje znaczenie, tak samo u gości jak i u samego Kno.
Dodatkowo nagromadzenie wielokrotnych, rymów krzyżowych i wszelkich tego typu
fetyszy prawdziwego truskula jest tu tak potężne, że spokojnie możecie go
słuchać pomiędzy mistrzami składania pięciokrotnych.
Co tu dużo pisać,
płyta, powtarzam, jest wybitna,
doceniają ją zarówno fani rapu jak i Ci, którzy z rapem za dużo wspólnego na co
dzień nie mają, a to w przypadku podjęcia takiego tematu jak rozważania o
śmierci, łatwe nie jest. Jeśli szukacie w muzyce „czegoś więcej” , macie doła,
zdechł wam kanarek, z którym byliście strasznie zżyci, albo po prostu chcecie
sprawdzić naprawdę dobry materiał – to wiecie co włączyć. Ja od 3 lat jestem w
tej płycie tak samo zakochany, a refren w Loneliness
przyprawia mnie o ciary tak samo jak za pierwszym odsłuchem. Smutek też może
być subtelnie piękny, przekonajcie się o tym.
HUBERT MISZCZUK
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz