Miley Cyrus jest od jakiegoś czasu pod obstrzałem mediów. W imię
odżegnywania się od słodkiego wizerunku wykreowanego na potrzeby Hannah Montana oraz w celu podkreślenia
swojej dojrzałości (piosenkarka w sposób niezwykle obrazowy stara się przekonać
nas, że nie jest już małą dziewczynką) zmieniła swój image. I to o sto
osiemdziesiąt stopni. Czytając kolejne elaboraty na jej temat zastanawiam się
czy wyszło to artystce na dobre.
Od kilkudziesięciu lat toczą się, nie takie
znowu zagorzałe, spory czy to, co robią współcześni wykonawcy muzyki popularnej
można podciągnąć pod pojęcie Gesamtkunstwerk. W końcu odznaczają się niebywałą
wszechstronnością, starając się jednym tylko utworem oddziaływać na wszystkie
nasze zmysły. Śpiewają, tańczą, ‘wyglądają’, tworzą swoje własne filozofie, biorą
udział w reklamach, sygnują swoim nazwiskiem perfumy, tworzą kolekcje ubrań,
grają w filmach. I wszystko by w gruncie rzeczy się zgadzało – tradycja zostaje
podtrzymana, a może nawet podźwignięta na nogi z większym niż uprzednio
rozmachem. Jednak mam co do tego jedno zastrzeżenie: gdzie w tym wszystkim
estetyka?
Przemysł muzyczny już dawno machnął ręka na nasze poczucie piękna, a tacy
artyści jak Miley najwidoczniej są po prostu dobrymi obserwatorami bo świetnie
się wpisują w najnowsze trendy. Obok jawnych nawiązań do lat minionych (jak
widać odgrzewanie starego kotleta wciąż zachwyca młodszą część publiczności)
pojawia się nagość i skandal. Czyli najlepszy przepis na karierę. I kiedy
wydawało się, że na scenie można zrobić już wszystko powraca za sprawą artystki
pytanie: ile może znieść słuchacz? Chociaż w tym przypadku może właściwszym
słowem byłoby „widz”, bo o muzykę już dawno przestało tu chodzić. Miley skupiła
się na kreowaniu swojego wizerunku, mamy więc zmianę fryzury (skądinąd bardzo
na plus), ubioru, makijażu, zachowania no i kilka nowych pieczątek na ciele,
które również idealnie wpisują się w stereotyp współczesnej pop-gwiazdki, która
bez tych małych serduszek i gwiazdeczek traci na charakterze. W efekcie po scenie
biega dziewczę nieco przypominające połączenie Gwen Stefani z lat 90. i
podlotka w źle dobranych majtkach.
Nasuwa mi się jeszcze na myśl irracjonalna
próba bycia prawdziwym ‘nigga’ (czujecie jak to żałośnie brzmi?) z teledysków
Tupaca, co ostatnio uprawiał także mały Justin. Najnowsze kawałki i występy
Cyrus wzbudzają wiele kontrowersji, coraz więcej głosów krytycznych pojawia się
zarówno ze strony słuchaczy jak i muzyków. Artystka osiągnęła tym swój cel, jakim
jest zmuszenie ludzi kompletnie nie zainteresowanych jej twórczością do zajęcia
wobec niej stanowiska. Co robię teraz ja, i z czym co najmniej mi głupio.
Pocieszać się mogę, że na temat młodej artystki wypowiadały się takie sławy jak
Jay-Z, Sienead O’Connor (która skierowała list do Miley) czy Azealia Banks. W
krytyce często podejmowane były kwestie rasowe. Dawanie klapsów i łapanie za
tyłki ciemnoskórych dziewcząt (będąc od stóp do głów ubranym w śnieżnobiały
kostium) zarówno w teledysku, jak i na scenie może łatwo rozsierdzić osoby
dobrze zorientowane w kulturze i historii Afroamerykanów. Zawłaszczanie dorobku
‘czarnej’ kultury przez białą dziewczynę, która nie czyni tego do końca
świadomie również jest punktem zapalnym wielu dyskusji w sieci. Nawet osoby z
show businessu słabo ukrywają swój podziw zmieszany z niesmakiem, jakby nieco
zawiedzeni, że to oni na to wpadli.
Co jednak z muzyką? Miley ma naprawdę dobry głos (sorry ale najlepszy
cover Jolene Dolly Parton wychodzi z
gardła właśnie tej dziewczyny), którego na ostatnich produkcjach po prostu nie
słychać. Brzmi to bardzo przeciętnie i bardzo tanio. Jakby artystka doszła do
wniosku (chyba słusznego), że na sprzedaż płyt może zapracować całą
kontrowersyjną otoczką, bez większych nakładów pracy wokalnej. W takiej
sytuacji powoływanie się na inspirację Sinead O’Connor, która na pierwszym
miejscu stawiała artyzm i muzykę, a nie tani szum wokół siebie, jest po prostu
śmieszne.
Podsumowując – Miley spieprzyła. Przesadziła z reklamą samej siebie,
czego efektem jest sprzedaż wizerunku zamiast muzyki. Oczywiście wszystko jest
w zgodzie z najnowszymi trendami muzycznego światka; liczy się sprzedaż i
zainteresowanie mediów. Przysłowiowy hajs się zgadza. Jednak dla tych bardziej
wymagających (chociaż, swoją drogą – czego wymagać od muzyki popularnej?) Miley jest jedynie zagubioną gwiazdką. Może
nie powinnam się przyznawać, ale Wrecking
Ball przesłuchałam dopiero po rozmowie z Mateuszem. Starałam się unikać
tego teledysku tak długo, jak to było możliwe; smak wystarczająco zepsuły mi
memy w sieci (chociaż przyznaję, że mam słabość do zapłakanej twarzy Nicolasa
Cage’a). Co jest w tym wszystkim najgorsze? Świadomość, że Wrecking Ball nie jest piosenką beznadziejną w warstwie tekstowej.
Najlepszym na to dowodem cover w wykonaniu Jamesa Arthura, który towarzyszy mi
każdego poranka w zimnym tramwaju.
tragicznie czyta się ten tekst... stylistyka leży i kwiczy
OdpowiedzUsuń