Wielu z Was zapewne
spotkało się z wypowiedziami na temat kultury hiphopowej osób, które o rapie
wiedzą tyle co ja o prowadzeniu samolotu. Opinie tych „znafcuf” były
najczęściej podobne, mówiono o wielu wulgaryzmach, braku głębszych tekstów,
przedmiotowym traktowaniu kobiet, gloryfikacji imprez i zażywania narkotyków
itp. Samo zło, zepsucie i namawianie młodych ludzi do bardzo szkodliwego trybu
życia. Od razu mówię, że raper i płyta, którą chce dzisiaj Wam pokazać jest
idealnym odzwierciedleniem tego, co wypisałem wyżej. Brak głębszych treści, z
głośników wylewają się bardzo jednoznaczne stwierdzenia, pełno jest seksu,
wychwalania używek, a język jest daleki od nazwania go kulturalnym. Ale każdy z
nas lubi przecież raz na jakiś czas obejrzeć film, który nie ma jakiegoś
głębszego przesłania i ma nas po prostu dobrze bawić. Wszystko zależy od
podejścia.
Od tej płyty można się odbić od razu, albo ją docenić i bardzo
uprzyjemnić sobie np. jazdę samochodem. A jej twórcą jest nie byle kto. Żywa
legenda rapu, członek składu Three Six Mafia, godny reprezentat dirty south’u,
współautor wieelu hitów (w tym słynnego „Stay
Fly” czy „Feel It” z Tiesto) i,
co wie bardzo niewielu, drugi w historii rapu zdobywca Oskara za numer pod
tytułem „It’s Hard Out Here for a Pimp”
z filmu „Hustle & Flow” w 2006 roku.
Pierwszy w historii razem ze swoją ekipą zagrali na tej gali
jak zespół. Co jak co, ale takie osiągnięcie zasługuje na szacunek, nie mówcie,
że nie. Na dodatek teraz związał się z wytwórnią Wiz’a Khalif’y i przed
czterdziestką znów stał się jednym z najgorętszych nazwisk w rapowym przemyśle.
JUICY J i jego „STAY TRIPPY”!
Soczek to wytrawny
gracz w biznesie, ale dopiero jego najnowsza płyta ponownie wyniosła go na
szczyty, na które podczas swojej kariery solowej nie za bardzo potrafił się
wspiąć. Z Three Six Mafią sytuacja miała się zgoła inaczej, i parę ładnych lat
temu panowie siali siarczysty rozp…piernicz z każdym kolejnym longplejem, ale
jak to zazwyczaj bywa w przypadku rapowych grup, zawsze coś musi komuś nie
pasować i póki co ich wspólny dorobek zamyka wydana w 2008 „Last 2 Walk”. Rok
później zapowiedziana została następna produkcja spod tego zasłużonego szyldu,
pojawiły się single, w tym wspomniane przeze mnie „Feel It” , ale na tym się skończyło i jak na razie powrót Mafiozów
do siebie (no homo) nie jest specjalnie rozważaną przez opcją. Jak nie wiadomo
o co chodzi, to chodzi o hajs, ale zostawmy już temat przeszłości naszego
bohatera, a zajmijmy się tym co rzuca on do głośników swoich słuchaczy przy
okazji swojej trzeciej solówki. A rzuca on solidne dawki bujających trapowych
numerów wyprodukowanych przez solidne firmy. Lex Luger czy Mike WiLL to na
pewno nie są żółtodziobami w tym biznesie i słychać to na każdym kroku. Swoje
trzy grosze dołożył sam Juicy, a poza tym warto wyróżnić na płycie obecność
gracza ze ścisłego topu – Timbalanda. Wyprodukowany przez niego numer, na
którym gościnnie udzielił się Jedyny Słuszny Justin W Muzyce, brzmi jakby
faktycznie był z płyty Timberlake’a a nie kolejnym kawałkiem z tej płyty. Sam kawałek jest według mnie najlepszy z całej płyty, no ale tym zajmiemy się zaraz. Producenci zadbali o to, żeby wszystko brzmiało jak najlepiej i faktycznie, dla osoby lubującej się w trapach będzie to miód dla uszu. „Niedzielni słuchacze” tego typu gatunków raczej też nie powinni się odbić od tej produkcji, choć po pewnym czasie odsłuchanie całej płyty na raz może być dla nich monotonne i, tak jak ja, zostawią ulubione kawałki na plejliście.
Co do samych
numerów, to tak jak pisałem we wstępie, tematyka na pierwszy rzut oka to
stereotypowa płyta z rapem z USA, ale nikt się z tym nie kryje. Nikt od Soczka
nie wymaga niczego więcej poza bezczelnością, płynięcia po bicie i bujających
podkładów, a to wszystko to tutaj jest zawarte.
Linijki w stylu „Thumbin’ through so much Money, that I need three hands
to count it” czy “She treat my dick like a pistol/ I treat her face like a
target” powinny Wam jasno wyklarować czego można spodziewać się po tym albumie.
Ale komu to przeszkadza? Pięknie to wszystko buja, żadna z linijek nie jest
grafomańska, czy nie napawa zażenowaniem. Oczywiście należałoby zadać pytanie
czy prawie czterdziestolatkowi wypada nawijać o jaraniu zioła i uchlewaniu się
w trupa w klubach, albo o dawaniu wespół z A$apem stypendium za twerking (w UK
to już oficjalne słowo, pozdro Miley!) ale w USA nikt sobie takimi „problemami”
głowy nie zaprząta i może to i słusznie. Gospodarzowi oczywiście towarzyszy
cała plejada mniejszych lub większych gwiazd, od wspomnianego świetnego Justina
zaczynając, po również wspomnianych Ejsapa i Wiza, który uraczy nas kolejnymi
wariacjami o marihuanie, kończąc. Oprócz tego świetną zwrotkę położył Yelawolf,
który zawstydził gospodarza płyty pokazując mu jak się po takich bitach powinno
poruszać. Lil Wayne uraczy nas kolejnymi przemyśleniami na temat żeńskich
narządów rozrodczych, a 2 Chainz, znów udowodni, że w rapie znajduje się przez
przypadek. Oprócz na „Stay Trippy” usłyszymy jeszcze Young Yezzy’iego, Big
Sean’a. Nie rozumiem jednak obecności tuzów pokroju Trey Songz’a i Wale (i to
na jednym kawałku), czy Chris-bijęrihannę-Brown, którzy dla mnie w obok tego
typu rapu nie stali nigdy. Osobną opcją jest nagrywanie i trzymanie się z
damskim bokserem („I nie wiem jak to możliwe bić pionę/Z kimś kto lubi bić
żonę, trzymać jego stronę” - Mesiwo), no ale biznes is biznes, my, cebulaki z
Polandu nigdy najpewniej tego nie pojmiemy. Na osobną linijkę zasługuje seans
spirytystyczny z św. pamięci Pimp C, którego możemy usłyszeć w kawałku, o wiele
mówiącym tytule „Smokin’ , Rollin’ ”.
RIP Pimp C!
Reasumując, to nie
jest płyta dla tych, którzy w każdym tracku, próbują doszukać się treści, które
zmienią ich życie. Dla was są raperzy Mos Defa aka Yassn Bay czy Talib Kwali.
Nikt nawet nie próbuje nikomu wmówić, że ta płyta ma ambicje. No bo jak inaczej
traktować rapera, który zobowiązał się do wypłacenia 50,000$ dla dziewczyny,
która najlepiej trzęsie swoim tyłkiem? To, piszę to z czystym sumieniem,
czysty, komercyjny rap, którego można posłuchać na imprezie, w samochodzie,
albo po prostu dla relaksu. I takim wydaniu sprawdza się wyśmienicie. Ta płyta
jest trochę jak pizza. Wiadomo, że ciężko jest w tym temacie wymyśleć coś
nowego, jest masa bardziej wykwintnych dań, ale mimo wszystko każdy z nas ja
uwielbia raz na jakiś czas wpałaszować. I dokładnie tak samo jest z tą płytą.
Nie ma tu nic odkrywczego, wszystko już kiedyś zostało powiedziane, ale mimo
wszystko całość jest podana tak smacznie, zrobiona przez tak dobrych kucharzy,
z tak wyśmienitymi, dobrze komponującymi się składnikami, że konsumując ją
zapominamy o tym wszystkim. Bo muzyka (i jedzenie!) to w głównej mierze
przyjemność, a tej jest tutaj naprawdę dużo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz