Nowy rok
nastał. Po świątecznych obżarstwach i sylwestrowych pijaństwach(
lub też w zależności od przypadku, świątecznych pijaństwach i
sylwestrowych obżarstwach..a może jedno i drugie w obu przypadkach)
powracamy do swoich mniejszych i większych rutyn. Dla studentów
nadchodzi sesja, tak więc jak wielu z nich twierdzi, czas w którym
sprawdzi się parę nowych seriali, czy też filmów. Coś przecież
trzeba robić, żeby się nie uczyć, itd., itp. Jeśli tak, to
pozwolę sobie zaproponować trzy pozycje, które moim skmronym
zdaniem zasługują na uwagę. Bo są spoko. I mają fajną muzykę.
DON JON
Wraz z końcem roku
naszła mnie ochota na sprawdzenia kawałka kina, który, mimo iż
dość świeży, za chwilę miał się stać filmem nie z tego roku
, a z zeszłego. Jest paru artystów, których uważam za koty i
lubię w większym lub mniejszym stopniu śledzić ich działalność.
Jednym z nich jest Joseph Gordon- Levitt. Aktora widzimy na ekranach
od wielu lat, od jego najmłodszych, jednakże to w październiku
zeszłego roku trafiła na ekrany pierwsza pełnometrażowa
produkcja, w której to popełnił tak główną rolę, jak i
scenariusz wraz z reżyserką. Postanowiłem sprawdzić co usmażył
i choć nie zostałem powalony na kolana, uważam, że film warto
obejrzeć i trzymam kciuki za kolejne produkcje. Don Jon, bo
taki tytuł owe dzieło nosi, to film opowiadający o współczesnym
uwodzicielu, którego życie nie jest specjalnie skomplikowane.
Imprezuje, uwodzi i chodzi do spowiedzi. Jest to ciekawy sposób
przedstawienia problemów współczesnego społeczeństwa, ubrany w
fajną szatę muzyczną. Kawałkiem , który zwrócił moją uwage w
największym stopniu jest Good vibrations. To
dobrze, że po muzykę do filmów tak często sięga się do
przeszłości. Ma ona wiele do zaoferowania, tak więc fajnie, że do
niej postanowił sięgnąć po jeden z elementów ścieżki
dźwiękowej twórca filmu. Marky Mark & The Funky Bunch
wypuścili numer w roku 1991, jako singiel swojego debiutanckiego
krążka Music for the People. Szybko stał się on
hitem w Stanach, Szwecji , klimatem średniowiecznym i cenowo
bezcłowym San Marino, czy w serowej Szwajcarii. Jeśli chodzi o
zespół , warto zaznaczyć, że tytułowy Marky Mark to nikt inny
jak Mark Wahlberg, znany dziś szerszej publiczności aktor
Hollywood( Fighter, Ted). Inni członkowie to Scott Ross ztj.
Scottie Gee, Hector Barros- Hector the Booty Inspector, Terry Yancey
(DJ-T) i Anthony Thomas ( Ashey Ace). Muzyka ta brzmieniowo funkowo-
rapowa w żadnym wypadku nie jest muzyką najwyższych lotów. Jest
to prosta lirycznie nawijka białego gościa, mająca na celu
rozbujać publikę. Myślę, że przyjęcie kawałka potwierdz, iż
tak się właśnie stało. Ważniejsze jednak dla mnie jest to, iż
doskonale zgrywa się ze sceną, w której główny bohater, z reguły
sowicie sfrustrowany za kierownicą, tym razem jedzie sobie wesoło
podśpiewując ten hicik lat 90 . Swoim klimatem i prostotą
doskonale wpasowuje się w ten sielankowy obraz. Cel zatem zostaje
osiągnięty- jest symbioza między muzyką i sceną. O scenie więcej
powiedzieć nie mogę , bo byłby to spoiler. Zachęcam do
sprawdzenia filmu i zwrócenia na nią uwagi ;)
Marky Mark and The Funky
Bunch- Good vibrations
MORTAL KOMBAT
Choose your destiny !
Ostatnio grałem trochę za dużo na konsoli, może zmarnowałem
nieco czasu , ale wciąż było to przyjemne. Akurat nie w ten
soczysty klasyk, jakim jest Mortal Kombat ale gierka ta przyszła mi
na myśl. Wyjedźmy więc z klasykiem. Kto z nas, nie słyszał nigdy
tego theme'u? Myslę, że to ta sama półka, co muzyka ze Star Wars,
czy Władca Pierścieni. Premiera filmowej adaptacji gry ma miejsce
w roku 1995 i zapada widzom w pamięć, nie tylko ze względu na
świetne jak na ten czas efekty specjalne, ale i soundtrack, który
szybko staje się platyną, zdobywając nagrodę BMI Film Music.
Tak jak wspomniałem, główny
motyw z charakterystycznym okrzykiem MORTAL KOMBAT jest dosyć
powszechnie znany. Chciałbym więc przyjrzeć się nieco , utworowi,
który zapewne jest mniej kojarzony. Zespół techno, który
skomponował numer tworzyło dwóch osobników, odpowiedzialnych za
mix , kompozycje , teksty, czy produkcje- Paul Sebastien oraz Daniel
Lenz. Utwór podobnie do reszty ścieżki utrzymany jest w szybkiej,
elektronicznej, trochę mrocznej i agresywnej konwencji. Doskonale
wpasowuje się w spektakularne sceny walki, a złowrogie wstawki
dialogowe, są niczym innym jak ukłonem w stronę, kultowych już
dziś tekstów pojawiających się w grze, ułożone na podobieństwo
„flawless victory”, czy też „finish him”. Niewątpliwa
gratka dla fanów tej klasycznej już dziś bijatyki. Myślę, że w
wolnej chwili sam z chęcią wrócę do filmu. Jedynki, bo w dwójce
ginie Johny Cage, więc słabo...
Psykosonik- It Has Begun
WALKING
DEAD
Posylwestowy
okres ma też parę zalet. Jedną z tych bardziej konkretnych z
pewnością jest to, że po przerwie wracają na anteny, tym samym
portale, nasze ulubione seriale. Jestem pewien, że tak jak i ja ,
wielu z Was czeka na nowe odcinki Walking Dead, bo
choć mimo że najnowszy sezon lekko przymulał ostatnimi czasy,
ostatni epizod zapewnił konkretną bombę ! Serialowi, zawłaszcza w
poprzednich sezonach, nie można odmówić jednego- KLIMATU. Gdy
zaczynałem przygodę z ekipą Ricka i Szwendaczami, pamiętam jakie
uczucia budziła we mnie muzyka z intra- trochę depresyjne
przemieszane z dziwnym niepokojem( nie polecam oglądania po kilku
dniach imprezy...) . Twórcy nie mieli wyjścia, musieli zapewnić
widzowi dobry podkład muzyczny. Byli tego świadomi i myślę, że
im się udało. Wiele kawałków naprawdę fajnie oddaje smutną
istotę apokalipsy zombie, ciężko wybrać jeden. Początkowo
myślałem o takim, który posiadałby tekst, jednak później
przypomniałem sobie jak oglądałem tzw. pilota serialu.
Zdecydowałem się na to po dłuższym czasie, sceptycznie podchodząc
do zombiaków i zachwytu znajomych względem produkcji . Pierwszy
odcinek zawsze musi rozwalić system, tak też było. Wraz z
kolejnymi scenami, serwowane są widzowi kolejne dramatyczne sceny.
Razem z głownym bohaterem przeżywamy koniec świata. Widzimy co z
niego pozostało. Jeden z utworów, który do mnie najbardziej
trafił, podczas oglądania tych drastycznych obrazów, nazywa się
Rick despair, jego
autorem jest kompozytor z Los Angeles, niejaki Bear McCreary. W
akompaniamencie głównie skrzypcowych, powolnych brzmień, z
pojawiającymi się z rzadka klawiszowymi nutami, wraz z głównym
bohaterem odwiedzamy jego opuszczony dom. Ten powolny, smutny utwór,
doprawiony niesamowitą grą aktorską ( Andrew Lincoln, nie
widziałem go nigdzie wcześniej, ale jest to aktor warty uwagi)
pozwala nam wczuć się w atmosferę chwili, pozwala chociaż w
malutkim stopniu zrozumieć co musi czuć człowiek , którego cały
świat rozsypał się w pył. Na serducha wczutych działa jak nic.
Polecam sprawdzić serial , kto nie widział, a kto widział,
dokładniej posłuchać ścieżki dźwiękowej. Pewne drobiazgi
niszczą system. Peace.
Bear McCreary- Rick despair
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz