Polub mnie!

wtorek, 7 stycznia 2014

Recenzja: David Gilmour - David Gilmour (1978)

Przede wszystkim, zanim przejdę do tego, co w recenzjach muzycznych jest obowiązkowe i nieodzowne chcę bardzo serdecznie powitać Was wszystkich - czytelników i redaktorów "Podsłuchalni" - w tym nowym 2014 roku. Zaczynając go swój początek ma także nowy rok naszej pracy i dokonań. Jest to także rok wielu spodziewanych muzycznych wydarzeń. Dla przykładu w lutym dwa koncerty w naszym kraju da niepowtarzalny Deep Purple. Depeche Mode powróci do nas, aby wystąpić w Łodzi, a początek lipca upiększą utwory Pearl Jam. I, co najważniejsze - Ozzy Osbourne z kompanią zawitają nad Wisłę w czerwcu i nie można nie powiedzieć, że to najprawdopodobniej największy music event 2014.



O pożegnanym przez świat 2013 roku można pisać na miliony słów i zdań, ale to nie jest miejsce na detalowe podsumowania i wywody. Czas bowiem dokonać inauguracji nowego cyklu recenzji. Cykl ten zacznę od płyty jak dla mnie zapomnianej i figurującej jedynie w pamięci i płytotekach najwierniejszych fanów artysty, którego nazwisko sygnuje wydawnictwo i jego zespół rodzimy.

Tak, David Gilmour - ów jegomościa nie trzeba myślę przedstawiać, bo (nie oszukujmy się) to współtwórca pasjonującej historii, autor wielu wybitnych kompozycji oraz upiększających je solo gitarowych. Przywódca i twarz drugiego oblicza Pink Floyd. I to ta sama Gwiazda uświetniająca swoją obecnością 26 rocznicę powstania NSZZ "Solidarność" poprzez koncert z Richardem Wrightem w Stoczni Gdańskiej w 2006 roku (uwieczniony albumem "Live In Gdańsk).

Tytuł płyty mówi tyle samo to nazwisko jej twórcy. "David Gilmour" to pierwszy solowy projekt gitarzysty Pink Floyd, który skorzystał z okazji, aby pośród zaawansowanego stadium zawirowań wewnątrz grupy Rogera Watersa zebrać swoich starych kumpli z czasów młodości i zrealizować własny projekt. Niewykluczone, że artysta pragnął odpocząć od apodyktycznego basisty tworzącego concept-albumy w przyjaznej atmosferze przyjaciół i wnętrza Super Bear Studios we Francji. Dziewięć utworów, mieszanka blues rocka z floydowym progresem, trzy instrumentale, lekko ponad trzy kwadranse muzyki - chyba tak można nakrócej opisać pierwsze, niezwykłe wydawnictwo solowe Davida Gilmoura.

Początek nawiązuje do instrumentalnych prologów znanych z "Meddle" czy "Wish You Were Here". Utwór "Mihalis" (z gr. imię Michał) jest zbudowany na podstawie gry gitary, w późniejszym momencie ustępującej gilmourowemu solo. Początek, przyśpieszenie i końcowe zwolnienie. Znakomity wstęp. "There's No Way Out Of Here" to wolny, zapadający w ucho utworek z wokalizą, uwydatniony basem i harmonijką ustną. Bardzo przekonywujący.

Następny jest "Płacz z ulicy" rozpoczęty wejściem gitary. Potem bas, perkusja i ma miejsce moment będący ukłonem w stronę bluesa. Kończy się motywem jakby zapożyczonym z watersowskiego "Sheep", który jeszcze tutaj powróci jako "Deafinately". Ale to nic w porównaniu z utworem czwartym o tytule "So Far Away". Przepiękna ballada miłosna wraz z klimatyczną solówką jako nieodzowny element. Nie mam żadnych wątpliwości, że to najlepszy moment na płycie. Osobiście puszczałem go sobie kilka razy pod rząd w świetle lampek choinkowych przed świętami, zniewolony przez myśli o obiekcie moich zainteresowań.
"Short And Sweet" eksponuje tu zapadający w pamięć układ melodii i zwrotki bez refrenu. Właściwie refren jest także obecny lecz pod postacią krótkich wstawek. Jedna taka wstawka kończy tą kompozycję i przypomina "Run Like Hell" zdobiący czwartą stronę legendarnego "Muru". W kolejności nadchodzi czas na drugi instrumental w postaci "Raise My Rent". Osiemdziesiąt procent całości kompozycji to przemyślane i interesujące solo pokrywające gitarową podstawę.


"No Way" - z początku wolny kawałek, jak to się mogło wydawać, z tamburynem towarzyszącym perkusji, z solóweczką w środku jak się prosi. Tym razem jednak to nie czarny Fender Stratocaster z jasnym gryfem, tylko gitara hawajska znana z "Breathe (In The Air)" - druga twarz Davida.

I wreszcie, Panie i Panowie, wspomniany motyw  z "Sheep" - "Deafinately". Tyle, że tutaj mamy sporo partii analogowego syntezatora. Utwór pełen energii rodem z "One Of These Days". Można powiedzieć, że po magii szaleństwa czas teraz na uspokojenie. "I Can't Breathe Anymore" to tylko iluzja takiego odczucia. Po blisko dwu minutach gry delikatnej gitary i wokalu Gilmoura następuje wybuch i do ostatecznego wyciszenia mamy cały skład muzyków, który swoją grą zamykają cały album.

Nie ukrywam, że nie dosięgły mnie ręce zawodu czy czegoś tam podobnego. Otóż nie! Niby to zbiór dziewięciu utworów, które można by było włączyć do żelaznego kanonu rocka (jeśli nie zapomnianego), ale dziwię się, że nigdzie ich nie słychać (no, może w PR3). Pierwszy solowy album Gilmoura nie ma kontynuacji. Jest niezależnym wytworem sam w sobie. "About Face" wydany sześć lat później to połączenie progresu z syntezatorami, a "On An Island" - wyciszenie.



W 2006 roku z okazji premiery "On An Island" zostały wydane reedycje pierwszych dwóch solowych albumów ex-Floyda. Różnice między winylem a kompaktem są wielkie. Wersje na CD mają więcej do przedstawienia - dosłownie, ponieważ dłuższe wyciszanie końców powoduje odkrywanie nieznanych dotąd fragmentów. Słowem - piosenki są dłuższe względem tych na czarnym krążku. Płyta absolutnie polecana każdemu, kto kocha bluesa jak i rock progresywny. Obowiązkowo i rzecz jasna w remasterze 2006.

David Gilmour - David Gilmour (1978)

Wykonawca: David Gilmour
Tytuł: David Gilmour
Data wydania: 25 maja 1978
Wytwórnia: Harvest Records (UK); Columbia Records


Ocena autora: 10/10

                                                                           Szczęśliwego nowego roku 2014 życzy
                                                                                          MICHAŁ ABRAMEK


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz