Niniejsza recenzja dotyczy reedycji z 2001 roku wydanej w
wersji zremasterowanej z okazji 30-lecia premiery. Praca zawiera zarówno
omówienie albumu jak i ów reedycji.
Część I - Album
Był to jeden z pierwszych dni kwietnia roku 1970. Tamtego
dnia Londyn, Wielka Brytania, Europa i chyba cały świat usłyszał smutną
wiadomość. The Beatles nie zagrają już razem… Siłą rzeczy zanosiło się na to
już dużo wcześniej, bowiem w 1969 roku John Lennon oświadczył kolegom, że nie
przejawia już takiego samego zainteresowania współpracą jak jeszcze w 1966
roku. Czy można się temu dziwić?
Po śmierci menagera Briana Epsteina była to
tylko kwestia czasu. Agonia trwała trzy lata. Ale pożegnania nie mogło być piękniejszego
od płyty "Abbey Road" - ostatniego wspólnie nagranego krążka będącego
również "uspokojeniem" po żmudnych sesjach stycznia 1969
(obfitującego w narastające konflikty). Co prawda jest jeszcze album (i film)
"Let It Be", ale to tylko suplement kończący dyskografię studyjną
grupy.
W tym samym roku wszyscy czterej panowie zdążyli wydać swoje
pierwsze albumy solowe. John Lennon powołał do życia "Plastic Ono
Band" i pod tą nazwą sygnował swój wytwór. Paul McCartney od roku w
zaciszu domowego studia pracował nad swoim "McCartneyem Jedynką".
Ringo Starr zaprosił fanów w jego "Sentymentalną Podróż". A
"cichy ex-Beatles" - George Harrison - zebrał kilka swoich wcześniej
skomponowanych piosenek (niektórych wersje demo zarejestrował jeszcze z The
Beatles w styczniu '69) i wypełnił nimi dwie płyty winylowe (o trzeciej też
powiem).
"All Things Must Pass" - istny majstersztyk na
równi z "Abbey Road", który ostatecznie nadał Harrisonowi status
geniusza. U realizacji projektu pomógł mu nieco kontrowersyjny producent
muzyczny Phil Spector - autor słynnego efektu zwanego "ścianą
dźwięku", obecnego na albumie Harrisona (piosenka "Awaiting On You
All). Tak, to również ten sam "spec" odpowiedzialny zarówno za
sprofanowanie albumu "Let it Be" jak i morderstwo aktorki Lany
Clarkson. Jakoś za ten pierwszy wyczyn nie został upomniany wystarczająco, ale
za morderstwo poszedł siedzieć na dożywocie.
Ciemne strony
Jest mi niezmiernie przykro, że muszę wskazać minusy
wydawnictwa któro zapisało się złotymi głoskami w historii muzyki rockowej i
któro samo zaskarbiło sobie zarówno sympatię jak i miejsce na najwyższej półce
mojej fonoteki. Niestety "recenzja" opiewająca tylko dobrą stronę a
olewająca niedociągnięcia i błędy jest zwykłym kiczem. Recenzent nie może mówić
i pisać z perspektywy zagorzałego fana artysty.
Nie miałem i nie mam nic do "Wah-Wah", ale
poniekąd uważam ją za "przekrzyczaną" a nie odśpiewaną. Całość jest
jak najbardziej ekspresywna, ale wcale nie uważam, aby George zrobił cokolwiek
za złość swoim fanom.
Jak wspomniałem, efekt "ściany dźwięku" jest
obecny niemalże wszędzie na albumie. Najbardziej dotyczy to również
wspomnianego "Awaiting on you all", ale użycie tego wymysłu jest tam
tak przesadzone, że wręcz psuje pierwotną wizję. Zwolennicy Phila S. mogą
wytykać mi niewiedzę, ale czy recenzja nie jest okazją do tego, aby jej autor
mógł bez zastrzeżeń wyjawić swoją opinię o danej rzeczy?
Na albumie są dwie wersje utworu "Isn't It A
Pity". Podczas, gdy ta pierwsza chwyta za serce i niemalże wyciska łzy
(wzruszenia), jej przeróbka z drugiej płyty nie wnosi tak naprawdę niczego
nowego na album. To tylko ciekawostka, ale nie powiem, że zła. Myślę jednak że
na miejsce "dwójki" dobrze wkomponowałaby się odrzucona z oryginalnej
tracklisty "I Live For You", dołączona do reedycji 2001.
"It's Johnny's Birthday" - jedyny na płycie
"Apple Jam" kawałeczek (49 sekund, najkrótszy) z wokalizą.
Zarejestrowany dla Johna Lennona na jego 30-ste urodziny. Nic innego, jak tylko
Harrison śpiewający z przyjaciółmi cyrkowo brzmiący utworek. W mojej
interpretacji to tylko żart muzyczny. Słychać różnorakie smaczki i efekty, pod
koniec muzyka i wokal są przyśpieszone i… tyle. Miniatura urywa się.
To (na szczęście) tylko cztery przykłady lekkich
niedociągnięć na płytach. Reszta stanowi esencję twórczości Harrisona w
najlepszym wydaniu. Kompozycje prezentują klasyczny styl muzyki ex-Beatlesa.
Czy słyszeliście te delikatne poruszania strun tworzące równie delikatne
solówki. Chyba bardziej subtelniejszych nie zrobił jeszcze nikt… Od tych
ostrzejszych są David Gilmour i Tony Iommi. Prawie każdy utwór jest prawdziwym
hitem wpadającym w ucho, perełką bijącą blaskiem. Wyróżniłbym wszystko, ale tak
najbardziej to otwierające "I'd Have You Anytime"; "My Sweet
Lord" (w obydwu wersjach), wspomniane "Isn't It A Pity" w
pierwszej wersji i nieodzowne "Art Of Dying" (w której na perkusji
zagrał 19-letni Phil Collins). Autorskie piosenki z pierwszych dwóch longplayów
wypadają nieźle, nawet lepiej w porównaniu z improwizacjami z trzeciego.
Właśnie - longplay no.3 to pięć długich improwizacji o nazwie "Apple
Jam", jakie Harrison zarejestrował w studiu ze swoimi przyjaciółmi. Muszę
przyznać, że bawiłem się przy nich tak samo dobrze jak przy utworach
autorskich.
Część II - Reedycja
Pod koniec stycznia 2001 roku na rynek trafiła specjalna,
zremasterowana wersja "All Things Must Pass". W porównaniu z
oryginalnym wydaniem okładkę poddano koloryzacji i dodano utwory bonusowe. Są
nimi wersje demo dwóch piosenek - "Beware of Darkness" i "Let It
Down", pochodząca z sesji i wcześniej niewydana "I Live For
You", instrumentalna, alternatywna wersja "What Is Love" i nowa
"My Sweet Lord 2000" nagrana na potrzeby reedycji. W jej rejestracji
udział wzięła Sam Brown - wokalistka znana z uczestnictwa w trasie "The
Division Bell" Pink Floyd. Pięknie zaprojektowane pudełko opatrzono esejem
George'a w postaci bookletu z tekstami piosenek.
To nie jedyny powrót albumu na rynek. W listopadzie 2010
wydano replikę oryginału na 40-lecie premiery - bez żadnych dodatków, z
wyjątkiem możliwości pobrania go w formacie hi-resolution z witryny
internetowej. Ale pomimo, iż to najnowszy remaster, nie brzmi tak dobrze jak
ten z 2001 roku. Monochromatyczna wersja okładki nie przyciąga odbiorcy tak ja
ta weselsza, pokolorowana. I te utwory bonusowe… Można wychwalać to godzinami.
Bez względu na formę wydania - pozycja zdecydowanie
obowiązkowa dla każdego fana The Beatles i Geroge'a. Jego pierwszy longplay ozdobiono łatką
najdoskonalszego zarówno w dyskografii jego samego jak i pozostałych panów z
Liverpoolu. I to jest święta prawda. Nieco gorszy od niego jest następca
"Living In The Material World". Następnymi, które można porównywać z
ATMP są dwa ostatnie - "Cloud 9" i "Brainwashed". Ale to
już zupełnie inna historia…
Ocena autora: 9/10
Wykonawca: George Harrison
Tytuł: All
Things Must
Pass
Data wydania: 27 listopada
1970
Wytwórnia: Apple Records
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz