Polub mnie!

poniedziałek, 17 czerwca 2013

,, Mam mnóstwo niedokończonych piosenek''- Szymon Zychowicz

Fot. Paweł Kuźmicki
Artysta Kabaretu Czarny Kot Rudy Teatru Polskiego w Szczecinie. Od 1994 roku (przez osiem lat) był artystą krakowskiego kabaretu Piwnica pod Baranami, prowadzonego przez Grzegorza Turnaua. Koncertował m.in. w Nowym Jorku, Wiedniu, Sztokholmie, Paryżu, Chicago i Mińsku. Laureat wielki nagród i wyróżnień festiwali piosenki literackiej i autorskiej. Dla Podsłuchalni- SZYMON ZYCHOWICZ.

Mateusz Grzeszczuk: Pana mama poznawała po śpiewie, czy jest Pan szczęśliwy…- czytam w wypowiedzi.  Czy Pan, po tylu latach artystycznej działalności, w  chwili tworzenia, czuje się nadal spełniony jako pieśniarz, poeta?




Szymon Zychowicz:Czy nadal podczas zmagań artystycznych bywam szczęśliwy? Oczywiście, choć jest to szczęście inne, niż szczęście, które towarzyszy mi w życiu codziennym, rodzinnym; no i coraz rzadziej chce mi się „zmagać”. Mój Ojciec zwykł mawiać: „dawać i prosić, żeby ktoś chciał wziąć, to zbyt dużo”. Na szczęście tworzenie, talenty i obcowanie z muzyką, w moim przypadku, to tylko dzieło uboczne, równoległe i nie najważniejsze. Dziś, kiedy patrzę w oczy mojej Żony i Synka, jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Spełnionym pieśniarzem, poetą byłem zawsze, teraz spełniam się jako człowiek par excellence. Dlatego radość z muzyki oraz bycia artystą pozostawiam młodszym…     

Kraków- miasto studiów, Uniwersytet Jagielloński, Grzegorz Turnau, Piwnica Pod Baranami, występy. W 2005 roku opuścił Pan Kraków. Krąży wiele opinii o tym miejscu: raz przereklamowana mieścina, którą odwiedzają chętnie turyści, z drugiej strony miasto artystów. Jakim miastem Kraków jest dla Pana?

Ach, Kraków… To piękne miasto. Szczególnie jesienią i po zmroku. Cudowne miejsce dla artystów-cyganów, pełne uroczych kawiarenek w dzień i tajemniczych piwnic wieczorem. Całe w średniowiecznej patynie, co było jego zaletą, ale i wadą. Takim je właśnie pamiętam. Jak każde miasto Kraków bywał miastem wdzięcznym, ale i niewdzięcznym, i choć darzyłem go miłością nieodwzajemnioną, to jednak miło wspominam. Szczególnie, że w takiej to a takiej kawiarence, zawsze po dwunastej, mogłem spotkać kolegę kompozytora, w drugiej, zawsze we wtorki, kolegę poetę, w innej jeszcze, ale dopiero po siedemnastej i tylko w piątki, kolegę pianistę. Dobre miejsce dla utracjuszy – można było się w nim zanurzyć i co gorsza, zagubić. Należy tu dodać, że znam to miasto tylko z jego kulis, zakamarków i przejawów, ponieważ większość czasu spędzałem pod ziemią, we wspomnianych już „piwnicach”. Pamiętam swój pierwszy występ pod Baranami, trwające osiem miesięcy terminowanie, angaż, krótkie acz cenne rozmowy z panem Piotrem Skrzyneckim, uroczy uśmiech pani Janiny Garyckiej, artystyczne szaleństwa z moim młodszym bratem, Sebastianem, kabarety do białego rana, korowody i pląsy na Rynku. Pamiętam też rozmowę z jedną z założycielek kabaretu Piwnica pod Baranami, która na moje pytanie – dlaczego nie chce odwiedzić Kabaretu?, odpowiedziała – „boję się, że nie poznam już tego miejsca”. Dlatego, jaki jest teraz Kraków… Nie wiem. I nie chcę wiedzieć. Ważne, że był, i że w ogóle jest…     


Powiedział Pan, że Pana życie to też nauka, nauka sztuki rezygnacji.  Czy w pewnym momencie zrodziła się gdzieś jakaś ochota, aby zupełnie inaczej poukładać swój świat. Pojawiło się przemęczenie, świadomość własnych braków?


Panie Mateuszu, sztuka rezygnacji to źródło niezbędnej wiedzy dla umysłów krytycznych – nie mylić z krytykanckimi. Jedne przeszkody się pokonuje, inne zaś obchodzi, omija. Ważne, żeby wiedzieć, które obejść, a które nie, i żeby to robić melodyjnie, w zgodzie z harmonią, samym sobą, lekko i na palcach, z nutką niezbędnej dekadencji. A że żyjemy w „ciekawych czasach”… Mama mówiła, że: „głową muru nie przebijesz, ale zawsze go nadkruszysz”. Ja już tyle nakruszyłem, że czas te okruszki pozbierać, posprzątać. Czas porozpychać się heideggerowsko w innych światach. Dotyczy to również sfery tworzenia. Mam mnóstwo „niedokończonych” piosenek, które czekają na swoją kolej, bardziej otwarty mój umysł, bądź lepsze czasy. Nie chcą się „napisać”? Nie to nie, ja mam czas... A co do „własnych braków” – ja ich po prostu nie mam!   

Jest Pan autorem tekstów, poetą. Czy wymaga Pan zrozumienia własnej twórczości? Rozbierania jej na czynniki pierwsze? Analizy?



Zawsze lubiłem i ceniłem w sobie to, że jako artysta, twórca występujący na scenie, nigdy nie wymagałem od publiczności zrozumienia mojej twórczości. Bo na co to komu? Wystarczy, że ja wiem, co miałem na myśli. To moje światy i nic nikomu do nich. Można ze mną porozmawiać, ale do domu nie zapraszam. Oczywiście, jeżeli ktoś z publiczności odbierze piosenkę po mojej myśli, to hura! i alleluja!, ale mnie, proszę mi wierzyć lub nie, nie jest to do niczego potrzebne. Każdy ma prawo odbierać sztukę i dzieci z przedszkola po swojemu. A poza tym lepiej o pewnych sprawach nie wiedzieć. Ma się wtedy lżejszy sen…  

Czyta Pan współczesną poezję, co mógłby Pan polecić?

Fot. Paweł Kuźmicki
Uważam, że poezję, jak Biblię, bardziej powinno się przeżywać, niż czytać, więc rzadko czytam, choć miewam z nią styczność. Czasem ktoś młody coś mi podeśle, prosząc o opinię, czasem od tak na coś trafię… I tak między Bogiem i prawdą, to moje subiektywne zdanie, mam wrażenie, że współczesną poezję niewiele dzieli od kozetkowych wynurzeń u psychoterapeuty na popołudniowych seansach. Bez formy to to, nadmuchane do granic, pełne absurdalnie wielkich metafor, pozerstwa, nietrafionych analogii i pogubionych kontekstów. Słowem – przypomina współczesnego człowieka. Nuda… Są oczywiście wyjątki. Wiersze, często służące, jako teksty piosenek: Roberta Kasprzyckiego, Bartłomieja Brede, Waldemara Śmiałkowskiego, czy młodszych: Marcina Skrzypczaka oraz Pawła Leszoskiego. Jednak po pochyleniu się w młodości nad poezją Ezry Pounda, Borysa Pasternaka i Zbigniewa Herberta, nie mam zbytnich nadziei… Współczesność nie generuje piękna – współczesność generuje środki.    

Po tylu latach obserwacji, jak wygląda dzisiaj środowisko twórców piosenki literackiej?  Poezji śpiewanej?

Wiem z własnych obserwacji, ale i opowieści innych artystów, że nie ma już tak zwanego „środowiska”. Wszyscy powolutku stają się, bądź już się stali, „samotnymi wyspami”. To podobno znaki czasów. Może i tak… Proszę mi jednak wierzyć, że samotnemu artyście jest zdecydowanie trudniej. Bez tak zwanej zdrowej rywalizacji i artystycznej „zazdrości”, bez odniesień do koleżanek i kolegów, ich twórczości, słowem - bez „oddechu na plecach” innych artystów, twórca traci czujność, staje się estetycznie leniwy i gnuśny. Wręcz – bezkrytyczny. Ja miałem wielkie szczęście i zaszczyt wzrastać najpierw w koszalińskim Nocnym Bractwie Artystycznym, potem w krakowskim Zielonym Szkiełku i Piwnicy pod Baranami, teraz zaś w szczecińskim kabarecie literackim Czarny Kot Rudy. Gdzie się podzieją wspomniani przeze mnie Paweł Leszoski i Marcin Skrzypczak, nie wiem. Tym bardziej, że przyszło Im tworzyć oraz żyć na styku komercji i sztuki w ogóle. Życzę Im jednak wszelkiej pomyślności, bo to nie tylko silnie utalentowani pieśniarze, ale przede wszystkim obdarzeni mądrością i szlachetnością twórcy.  




Piosenka, w której w szczególności jestem zauroczony to ,,Anna od cokołów’’, pamięta Pan sytuację, momenty w trakcie jej tworzenia? Warstwa tekstu, muzyczna? Kim była -jest , dla Pana wspomniana Anna?

Pamiętam. Był to pierwszy przypadek, kiedy napisałem słowa do nie swojej muzyki. I był to naprawdę przypadek… Proszę sobie wyobrazić, kiedy Dariusz Kabaciński, świetny realizator oraz instrumentalista, kończył już prace realizatorskie nad moją debiutancką płytą „Po prostu”, w wolnej chwili postanowił przedstawić mi pewien utwór, który, z założenia instrumentalny, onegdaj skomponował był i nagrał. Efekt tej prezentacji był taki, że zupełnie i nagle, wręcz gwałtownie, zapomniałem o dopiero co nagranej płycie. A że od jakiegoś czasu chodziły mi po głowie słowa o „Annie od cokołów”, zamknąłem się pewnego razu w biurze mojego miłego Teścia, by po czterech godzinach, których w ogóle nie pamiętam, wyjść z gotową piosenką. Jak Jean Francois Champollion pomyślałem wtedy: „teraz mogę już umrzeć”. Nie umarłem jednak… I dobrze. „Anna od cokołów” jest piosenką dla i o mojej ukochanej żonie, Annie. Jest też pewnego rodzaju pomnikiem, hołdem złożonym kobiecej mądrości, pięknu i wyjątkowości. Oczywiście mam na myśli kobiety mądre, piękne i wyjątkowe.  

Fot. Paweł Kuźmicki
,,Boże co jesteś, który jesteś, wołam Cię, uczyń gest’’. Jakie miejsce w Pana życiu ma wiara, Bóg, przywiązanie do religii?

Przede wszystkim muszę uściślić, piosenka „Boże który wiesz” nie jest piosenką religijną ani też żadnym innym wyznaniem wiary. Traktuje raczej o człowieku, który pyta. Co do samej wiary i Boga, to tak jak już wspomniałem w przypadku poezji, Boga wolę przeżywać niż o Nim mówić. Wiara jest milczeniem… 


Tak, też ją zrozumiałem. Zajmował się Pan w życiu wieloma sprawami. Poznał Pan wielu ludzi, mijał wiele twarzy. Towarzyszyła temu niezliczona ilość emocji i przeżyć. Ma Pan swoje własne, intymne miejsce na świecie? Gdzieś, gdzie się chętnie wraca. Jeżeli możemy mówić o powrotach…

Odkąd się urodziłem, takie miejsce zawsze nosiłem w sobie. Od jakiegoś czasu jednak, a może od zawsze, posiadam jeszcze jedno miejsce… Tu pozwolę sobie sparafrazować słowa Adama z „Pamiętników Adama i Ewy” Marka Twaina: „Gdziekolwiek jest Anna i Antoni, tam jest mój dom, tam jest mój Raj, tam jestem ja…”. 

Dziękuje serdecznie Panu za rozmowę!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz