Polub mnie!

sobota, 11 stycznia 2014

Muzyka Ekranu: Szwendacze, wesoły Joseph i muzyczne fatality.


Nowy rok nastał. Po świątecznych obżarstwach i sylwestrowych pijaństwach( lub też w zależności od przypadku, świątecznych pijaństwach i sylwestrowych obżarstwach..a może jedno i drugie w obu przypadkach) powracamy do swoich mniejszych i większych rutyn. Dla studentów nadchodzi sesja, tak więc jak wielu z nich twierdzi, czas w którym sprawdzi się parę nowych seriali, czy też filmów. Coś przecież trzeba robić, żeby się nie uczyć, itd., itp. Jeśli tak, to pozwolę sobie zaproponować trzy pozycje, które moim skmronym zdaniem zasługują na uwagę. Bo są spoko. I mają fajną muzykę.




DON JON

Wraz z końcem roku naszła mnie ochota na sprawdzenia kawałka kina, który, mimo iż dość świeży, za chwilę miał się stać filmem nie z tego roku , a z zeszłego. Jest paru artystów, których uważam za koty i lubię w większym lub mniejszym stopniu śledzić ich działalność. Jednym z nich jest Joseph Gordon- Levitt. Aktora widzimy na ekranach od wielu lat, od jego najmłodszych, jednakże to w październiku zeszłego roku trafiła na ekrany pierwsza pełnometrażowa produkcja, w której to popełnił tak główną rolę, jak i scenariusz wraz z reżyserką. Postanowiłem sprawdzić co usmażył i choć nie zostałem powalony na kolana, uważam, że film warto obejrzeć i trzymam kciuki za kolejne produkcje. Don Jon, bo taki tytuł owe dzieło nosi, to film opowiadający o współczesnym uwodzicielu, którego życie nie jest specjalnie skomplikowane. Imprezuje, uwodzi i chodzi do spowiedzi. Jest to ciekawy sposób przedstawienia problemów współczesnego społeczeństwa, ubrany w fajną szatę muzyczną. Kawałkiem , który zwrócił moją uwage w największym stopniu jest Good vibrations. To dobrze, że po muzykę do filmów tak często sięga się do przeszłości. Ma ona wiele do zaoferowania, tak więc fajnie, że do niej postanowił sięgnąć po jeden z elementów ścieżki dźwiękowej twórca filmu. Marky Mark & The Funky Bunch wypuścili numer w roku 1991, jako singiel swojego debiutanckiego krążka Music for the People. Szybko stał się on hitem w Stanach, Szwecji , klimatem średniowiecznym i cenowo bezcłowym San Marino, czy w serowej Szwajcarii. Jeśli chodzi o zespół , warto zaznaczyć, że tytułowy Marky Mark to nikt inny jak Mark Wahlberg, znany dziś szerszej publiczności aktor Hollywood( Fighter, Ted). Inni członkowie to Scott Ross ztj. Scottie Gee, Hector Barros- Hector the Booty Inspector, Terry Yancey (DJ-T) i Anthony Thomas ( Ashey Ace). Muzyka ta brzmieniowo funkowo- rapowa w żadnym wypadku nie jest muzyką najwyższych lotów. Jest to prosta lirycznie nawijka białego gościa, mająca na celu rozbujać publikę. Myślę, że przyjęcie kawałka potwierdz, iż tak się właśnie stało. Ważniejsze jednak dla mnie jest to, iż doskonale zgrywa się ze sceną, w której główny bohater, z reguły sowicie sfrustrowany za kierownicą, tym razem jedzie sobie wesoło podśpiewując ten hicik lat 90 . Swoim klimatem i prostotą doskonale wpasowuje się w ten sielankowy obraz. Cel zatem zostaje osiągnięty- jest symbioza między muzyką i sceną. O scenie więcej powiedzieć nie mogę , bo byłby to spoiler. Zachęcam do sprawdzenia filmu i zwrócenia na nią uwagi ;)

Marky Mark and The Funky Bunch- Good vibrations





MORTAL KOMBAT

Choose your destiny ! Ostatnio grałem trochę za dużo na konsoli, może zmarnowałem nieco czasu , ale wciąż było to przyjemne. Akurat nie w ten soczysty klasyk, jakim jest Mortal Kombat ale gierka ta przyszła mi na myśl. Wyjedźmy więc z klasykiem. Kto z nas, nie słyszał nigdy tego theme'u? Myslę, że to ta sama półka, co muzyka ze Star Wars, czy Władca Pierścieni. Premiera filmowej adaptacji gry ma miejsce w roku 1995 i zapada widzom w pamięć, nie tylko ze względu na świetne jak na ten czas efekty specjalne, ale i soundtrack, który szybko staje się platyną, zdobywając nagrodę BMI Film Music. Tak jak wspomniałem, główny motyw z charakterystycznym okrzykiem MORTAL KOMBAT jest dosyć powszechnie znany. Chciałbym więc przyjrzeć się nieco , utworowi, który zapewne jest mniej kojarzony. Zespół techno, który skomponował numer tworzyło dwóch osobników, odpowiedzialnych za mix , kompozycje , teksty, czy produkcje- Paul Sebastien oraz Daniel Lenz. Utwór podobnie do reszty ścieżki utrzymany jest w szybkiej, elektronicznej, trochę mrocznej i agresywnej konwencji. Doskonale wpasowuje się w spektakularne sceny walki, a złowrogie wstawki dialogowe, są niczym innym jak ukłonem w stronę, kultowych już dziś tekstów pojawiających się w grze, ułożone na podobieństwo „flawless victory”, czy też „finish him”. Niewątpliwa gratka dla fanów tej klasycznej już dziś bijatyki. Myślę, że w wolnej chwili sam z chęcią wrócę do filmu. Jedynki, bo w dwójce ginie Johny Cage, więc słabo...

Psykosonik- It Has Begun






WALKING DEAD

Posylwestowy okres ma też parę zalet. Jedną z tych bardziej konkretnych z pewnością jest to, że po przerwie wracają na anteny, tym samym portale, nasze ulubione seriale. Jestem pewien, że tak jak i ja , wielu z Was czeka na nowe odcinki Walking Dead, bo choć mimo że najnowszy sezon lekko przymulał ostatnimi czasy, ostatni epizod zapewnił konkretną bombę ! Serialowi, zawłaszcza w poprzednich sezonach, nie można odmówić jednego- KLIMATU. Gdy zaczynałem przygodę z ekipą Ricka i Szwendaczami, pamiętam jakie uczucia budziła we mnie muzyka z intra- trochę depresyjne przemieszane z dziwnym niepokojem( nie polecam oglądania po kilku dniach imprezy...) . Twórcy nie mieli wyjścia, musieli zapewnić widzowi dobry podkład muzyczny. Byli tego świadomi i myślę, że im się udało. Wiele kawałków naprawdę fajnie oddaje smutną istotę apokalipsy zombie, ciężko wybrać jeden. Początkowo myślałem o takim, który posiadałby tekst, jednak później przypomniałem sobie jak oglądałem tzw. pilota serialu. Zdecydowałem się na to po dłuższym czasie, sceptycznie podchodząc do zombiaków i zachwytu znajomych względem produkcji . Pierwszy odcinek zawsze musi rozwalić system, tak też było. Wraz z kolejnymi scenami, serwowane są widzowi kolejne dramatyczne sceny. Razem z głownym bohaterem przeżywamy koniec świata. Widzimy co z niego pozostało. Jeden z utworów, który do mnie najbardziej trafił, podczas oglądania tych drastycznych obrazów, nazywa się Rick despair, jego autorem jest kompozytor z Los Angeles, niejaki Bear McCreary. W akompaniamencie głównie skrzypcowych, powolnych brzmień, z pojawiającymi się z rzadka klawiszowymi nutami, wraz z głównym bohaterem odwiedzamy jego opuszczony dom. Ten powolny, smutny utwór, doprawiony niesamowitą grą aktorską ( Andrew Lincoln, nie widziałem go nigdzie wcześniej, ale jest to aktor warty uwagi) pozwala nam wczuć się w atmosferę chwili, pozwala chociaż w malutkim stopniu zrozumieć co musi czuć człowiek , którego cały świat rozsypał się w pył. Na serducha wczutych działa jak nic. Polecam sprawdzić serial , kto nie widział, a kto widział, dokładniej posłuchać ścieżki dźwiękowej. Pewne drobiazgi niszczą system. Peace.

Bear McCreary- Rick despair




Adam Borowski  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz